Strona tu Mieszkańcy Gniewkowa i Ziemi Gniewkowskiej - gmina Gniewkowo
  Joanna Borowska
 






Taka zabawna sytuacja?
- głos p. radnej Joanny Borowskiej

Witam. Taką miałam dzisiaj (03.04.2013r. - przyp. red.) zabawną (?) przygodę.
Przed godz. 16 zadzwoniła do mnie Pani Agnieszka, mieszkanka Wierzchosławic, z którą umówiłam się na rozmowę podczas dyżuru. Potwierdziłam, że za chwilkę będę. Od kilku miesięcy pełnię bowiem dyżur radnej w Urzędzie Miejskim w Gniewkowie - pokój nr 18, w każdą pierwszą środę miesiąca od godz. 16 - 18. Termin i miejsce dyżuru uzgodniłam z Panem Przewodniczącym Rady Januszem Kozłowskim. Stosowna informacja wisiała sobie od listopada na tablicy ogłoszeń Rady Miejskiej (za drzwiami co prawda...). W dzisiejszą, pierwszą środę kwietnia 2013 o godz. 16 chciałam wejść do urzędu, jednak drzwi były zamknięte. Zadzwoniłam. Wyszły dwie panie sprzątające i zapytały, czy mam zezwolenie burmistrza na wejście do budynku. Nie wiedziałam, o co chodzi, na co jedna z pań powiedziała - "no, taką małą karteczkę od pana burmistrza, który musi wyrazić zgodę na to, by do urzędu mogły wejść obce osoby". Ja na to, że nie jestem obcą osobą, tylko radną, która przyszła na swój dyżur, jak co miesiąc. Zresztą można to potwierdzić na tablicy ogłoszeń - wskazałam ręką i ta moja rączyna zawisła bezradnie, bo okazało się, że informacja zniknęła.... Pani sprzątaczka stwierdziła, że owszem, zna mnie, wie, że jestem radną, ale nie mam tego pozwolenia i ona musi wykonać polecenie szefa. Oczywiście nie miałam pretensji do tych pań. Zadzwoniłam wyjaśnić sprawę do przewodniczącego. Pan Kozłowski był równie jak ja zaskoczony. Obiecał oddzwonić po rozmowie z burmistrzem. I rzeczywiście po chwili do mnie zadzwonił. Potwierdził, że jest takie zarządzenie. Zaproponował, bym zadzwoniła do burmistrza i POPROSIŁA o zgodę na wejście do urzędu. Oczywiście odmówiłam. W tej sytuacji mój dyżur w budynku stracił sens - ja być może uzyskałabym zgodę (!) pana burmistrza, ale przecież mieszkańcy nie weszliby do mnie, bo o tej zgodzie nikt nie wie. Siedziałabym sobie w ciepełku, ale nikt nie zostałby do mnie bez zgody wpuszczony, prawda? W tej groteskowej sytuacji podjęłam decyzję, że swój dyżur spędzę pod urzędem. Najpierw porozmawiałam z Panią Agnieszką, później z pewnym mieszkańcem Gniewkowa. Na szczęście była kiepska pogoda, więc tłumów nie było. Ale i tak wstyd... Budynek urzędu jest dla nas, mieszkańców, czy dla wybrańców?... Ciekawe. Joanna Borowska

Jeśli ktoś z Państwa by chciał zabrać głos w/w sprawie to prosimy o kontakt pod adresem tmgizg@wp.pl
Szczególnie namawiamy o zabranie głosu przez p. Burmistrza. Przyzwoitość nakazuje, aby poinformować o naszym artykule p. Burmistrza i oczywiście tak się stanie za chwilę.
Pozdrawiamy serdecznie.
Pytanie, które tutaj zostanie postawione, brzmi następująco:
Co jeszcze spotka osoby, które nie zgadzają się z Burmistrzem i występuję przeciwko jego działaniom?


"Jestem zszokowana pomysłem uhonorowania pamięci ZABORCY!" - opinia przedstawiona przez radną Miasta i Gminy Gniewkowo pania Joannę Borowską

Jestem zszokowana pomysłem uhonorowania pamięci ZABORCY! Pozwolę sobie zacytować wypowiedź wielkiego Polaka, Honorowego Obywatela Gniewkowa, Patrona Szkoły Podstawowej w Szadłowicach, Księdza Ignacego Posadzego: "Od 1906 r. zaprowadzono w szkole ludowej w Szadłowicach religię w języku niemieckim. Na znak protestu wszystkie dzieci polskie rozpoczęły strajk. W tym strajku brałem udział razem z moją siostrą Anną, starszą o dwa lata ode mnie. Po pewnym czasie z powodu stosowanych represji strajk się załamał. Jednak nasi rodzice polecili nam nie przerywać strajku. Chodziliśmy więc nadal po południu do szkoły, by tam odbierać uderzenia trzciną na obie ręce i odsiedzieć do trzech godzin aresztu" (cytat pochodzi z książki Marii Paradowskiej "Wszystko dla Boga i Polonii"). Warto zwrócić uwagę na to, że w tych dziecięcych strajkach przeciw germanizacji brały także udział dzieci ze szkoły w Gniewkowie. Przeraża mnie pomysł obecnych władz Gniewkowa, że chce się uhonorować pamięć, zaborcy a nie pamięć tych bitych, represjonowanych dzieci... Jako mieszkanka gminy Gniewkowo stanowczo się temu sprzeciwiam! Wstyd.

Joanna Borowska, mieszkanka Gniewkowa i gminy od roku 1970.





"Zajmijmy się realnymi problemami mieszkańców..." 

„Radna nie do odwołania” – moja odpowiedź.

Gdyby pani redaktor oszczędnie gospodarowała prawdą - zmilczałabym. Jednak w ostatnim artykule poświęconym mojej osobie jest tyle kłamstw, że nie mogę. Ale po kolei;
Pani redaktor stwierdziła, że „tradycyjnie już nie odbierała telefonu” (to o mnie). Faktycznie, nie odbierałam telefonu, z tego prostego powodu, że pani Napierkowska do mnie NIE DZWONIŁA…. A to dopiero! Uprzejmie przypominam pani redaktor, że oprócz numeru mojego prywatnego telefonu dysponuje pani moim adresem mailowym – korespondowałyśmy tą właśnie drogą, kiedy to pani stwierdziła, że nie umieści mojego stanowiska w gazecie, bo nie będzie się zajmować moją osobą… Tak na marginesie – dobry dziennikarz dociera do kogo tylko zechce…
Kolejnym kłamstwem jest stwierdzenie, że zarządzam dotacją gminną w wysokości 150 tysięcy złotych. Nie zarządzam dotacją! O koszty, gospodarowanie środkami, wydatki związane z prowadzeniem Przedszkola „ Parowozik” proszę pytać właściciela, którym ja nie jestem. Co więcej kontekst wypowiedzi jest taki, jakoby ta dotacja trafiała na jakiś niecny cel. Przypominam, że dotacja ta trafia do przedszkola, w którym opiekę znajdują dzieci zapracowanych rodziców. Dzięki temu, że placówka działa codziennie w godz. 6.00 do 18.00, młode mamy i młodzi tatusiowie mogą spokojnie powierzyć swoje dzieci odpowiedzialnej kadrze. A tak na marginesie – dzięki utworzeniu w Gniewkowie Przedszkola „Parowozik” powstały nowe miejsca pracy – czy to coś złego????
W artykule pan burmistrz stwierdza m.in. „Mam wrażenie, że radna Borowska ma poczucie bezkarności” – a za cóż to pan burmistrz chciałby mnie ukarać???
Kolejne stwierdzenie włodarza, jakobym „przyszła do rady, by siać destrukcję i burzyć…”. Co takiego miałabym burzyć, panie burmistrzu????
Zupełnie niewiarygodne jest dla mnie zdanie, także przypisywane przez panią redaktor panu burmistrzowi, że „…ówczesna dyrektor Joanna Borowska (…) była za likwidacją czterech podstawówek, w tym szkoły w Gąskach”. Ciekawe. Czyżby szkoły w Gąskach NIE BYŁO? Ta placówka, obecnie niepubliczna funkcjonuje nieprzerwanie od lat. A dlaczego miałabym być orędowniczką likwidacji szkół?  Miałabym chcieć zamknięcia szkoły w Szadłowicach, w której nadanie imienia Księdza Ignacego Posadzego włożyliśmy wraz z księdzem proboszczem, nauczycielami i mieszkańcami tyle wysiłku?! Ciekawe, skąd pan burmistrz czerpie takie informacje? Przecież wtedy, gdy byłam dyrektorką, pan burmistrz był szeregowym urzędnikiem i nie uczestniczył w sesjach. 
W artykule jest więcej nieścisłości i kłamstw. Bardzo mnie oburza lekceważący stosunek pana przewodniczącego rady miejskiej do pisma Pani Wojewody (ciekawe, że pani redaktor jakoś o jego treści nie wspomina!), w którym Pani Wojewoda jednoznacznie wypowiedziała się na temat tego, że NIE PROWADZĘ DZIAŁALNOŚCI GOSPODARCZEJ Z WYKORZYSTANIEM MIENIA KOMUNALNEGO, co miałoby być powodem wygaszenia mandatu radnej.
Pan przewodniczący Janusz Kozłowski z uporem godnym lepszej sprawy powtarza, że głosowałam we własnej sprawie. Przypominam, że obrady rady miejskiej to pan właśnie prowadzi i to pan odpowiada za wyłączenie radnego z głosowania. Co prawda pan także głosował we własnej sprawie - podczas wyborów na przewodniczącego rady miejskiej w Gniewkowie, ale to temat na inną debatę. 
Na koniec chciałabym oświadczyć, że uważam, iż jestem mało ważna i nie zasługuję na tyle czasu poświęconego mojej osobie. Są dużo ważniejsze problemy, które pilnie trzeba rozwiązać; to przede wszystkim praca. A także poprawa warunków mieszkaniowych mieszkańców, z których wielu w XXI wieku nie ma łazienki! Zajmijmy się realnymi problemami mieszkańców, bo przecież po to nas wybrali!
Panią redaktor Renatę Napierkowską zapraszam do dyskusji. Naprawdę można mnie w Gniewkowie często spotkać, choćby podczas dyżurów radnej w każdą pierwszą środę miesiąca od 16tej do 18tej, w pokoju nr 18 urzędu miejskiego. Zapraszam! Tylko słabi ludzie boją się dyskusji, a o słabość akurat pani redaktor nie podejrzewam.

Joanna Borowska


TMGIZG przedstawia:
"Moje pasje" - Joanna Borowska

(fot. i tekst: Joanna Borowska)





Bajki - bajdurki

 

PIOTRUŚ SAM W DOMU

         Rano, jeszcze bardzo zaspany Piotruś zamruczał:

-         Mamusiu, chce mi się jeść i pić...

Cisza. Nikt nie odpowiedział. Piotruś usiadł szybko, rozejrzał się uważnie i zawołał:

-         Halo, halo, czy jest ktoś w domu?

Nadal cisza! Już nie na żarty przestraszony wyskoczył z łóżka, obszedł cały dom, zajrzał nawet do piwnicy i z przerażeniem stwierdził, że jest CAŁKIEM SAM!!! Jak to? - pomyślał sobie – wszyscy mnie zostawili?? Nawet mama???? Wrócił do swojego pokoju i zaczął cichutko płakać.

-         Hi! Hi! Hi! - Piotruś usłyszał jakiś cieniutki głosik. - Kto to? - zapytał zaskoczony

-         Ja oczywiście. Hi! Hi! Hi! - odpowiedział cieniutki głosik.

-         Jaki ja?! - Piotruś był coraz bardziej zaciekawiony

-         Jak to jaki ja?? To ja, domowy skrzat!

-         Domowy skrzat??? Przecież krasnoludki istnieją tylko w bajkach!

-         Bzdura! Sam zobacz! - z kąta wyskoczył malutki ludek ubrany w błękitny kubraczek i śmieszną czerwoną czapeczkę.

-         Ojej! - westchnął Piotruś – Rzeczywiście, jesteś prawdziwy! Ale dlaczego nigdy wcześniej ciebie nie widziałem?

-         To bardzo proste. Domowe skrzaty mogą się ujawnić tylko dzieciom, które zostały same w domu. Wiadomo, boją się wtedy i my jesteśmy od pocieszania i pilnowania.

-         Jesteś moim osobistym skrzatem???

-         No, tak można mnie nazwać. Przed chwilą ryczałeś, co swoją drogą jest dziwaczne, bo zupełnie nie ma powodu do płaczu, więc wyskoczyłem, żeby ciebie pocieszyć.

-         A jak masz na imię?

-         Jestem Plotuś.

-         Ha! Ha! Ale fajne imię!

-         No, trochę fajne, przyznaję... Lubie pleść opowiastki, więc nazwano mnie Plotuś.

-         Kto nadał ci imię?

-         Król wszystkich skrzatów, Wielki Krasnolud.

-         Ojej, ale niesamowite!...

-         A ty mi powiedz, dlaczego właściwie płakałeś?

-         Przecież zostałem sam w domu!

-         No to co? Dlatego płakałeś???

-         Pewnie! No to co, akurat! Nie wiem, gdzie wszyscy poszli i boję się być sam! Nigdy jeszcze nie byłem sam w domu...

-         Oj, przecież to nic takiego. Twoja mama wyszła po bułki i mleko, myślała, że zdąży zanim się obudzisz.  Babcia i dziadek pojechali do pracy po prostu. Jesteś gapa.

-         Nie mów tak, po prostu się przestraszyłem..

-         No już dobrze, dobrze. Właściwie to dobrze,  że płakałeś, bo dzięki temu się obudziłem i mogłem do ciebie wyjść. Zostaniemy przyjaciółmi?

-         Tak! Super! Plotuś i Piotruś! Pobawimy się kolejką?

-         Pewnie.

Piotruś bawił się ze skrzatem, gdy nagle usłyszał wołanie mamy. Pobiegł się z nią przywitać, uradowany, że wróciła do domu.

-         Mamo, mamo, w moim pokoju jest skrzat!

-         O, mój dzielny synek nie jest zapłakany?

-         Nie, zupełnie się nie bałem, bo pilnował mnie krasnoludek!

-         Oj, głuptasku, krasnoludki są tylko w bajkach! Pewnie coś ci się przyśniło! - mama nie uwierzyła Piotrusiowi. No tak – pomyślał chłopczyk – przecież Plotuś mi mówił, że dorośli nie mogą ujrzeć skrzata... I szybko pobiegł do swojego pokoju.

-         Plotuś, Plotuś, jesteś? - zapytał szeptem.

-         Tak, ale wyjdę do ciebie tylko wtedy, gdy zostaniesz sam.

-         Dlaczego?

-         Bo jeśli zobaczy mnie dorosły to zniknę, zamienię się w mgłę... Takie jest prawo baśni... Jesteśmy tylko dla dzieci...

-         Ojej, szkoda... Do zobaczenie! I wiesz, już nie będę się bał zostać sam w domu, bo wiem, że mój przyjaciel skrzat będzie ze mną!

 

MARCINEK – MOTYLEK

Marcinek był wesołym, rezolutnym pięciolatkiem. Jego wiecznie umorusana, uśmiechnięta buzia zachwycała pięknem błękitnych, wielkich oczu. Oczęta wyrażały nieustającą ciekawość, o każdej porze dnia błyskały w niej figlarne iskierki dziecka kochającego cały świat!

TEGO dnia Marcinek jak zwykle obudził się w doskonałym nastroju. Zaspana mama na powitanie została zasypana  całuskami syna. Półprzytomna spojrzała na zegar – szósta! Już, już miała zacząć zrzędzić, zakryć sobie głowę kołdrą i powrócić do kolorowej krainy snów, ale gdy ujrzała to morze błękitu w oczach synka – skapitulowała...

-         Mamo, mamo, zobacz, jest rano, bo jestem wyspany, ale jest ciemno! Jak to???

-         Synku, jest zima, Słonko wstaje późno.. A skąd właściwie wiesz, że jest rano, skoro jest ciemno?!

-         Jak to – skąd? Przecież jestem wyspany!!! - zdumiał się Marcinek.

-         No tak – westchnęła – dla ciebie kochanie to takie oczywiste!

Pomyślała, że chciałaby każdy dzień witać z takim zdumiewającym entuzjazmem, jak jej synek. A mały już pobiegł do swojego pokoju i wołał, że chce się ubrać, że przecież musi iść do przedszkola, bo tam pani będzie i koledzy, i zabawa. Chcąc nie chcąc ubrała malucha, nastawiła zupę mleczną, a sama szybko zajęła się poranną toaletą. Razem zjedli sniadanie. Marcinek jak zawsze opowiadał o swoich fantastycznych snach. W końcu wyruszyli do przedszkola. Był piękny, zimowy poranek. Śnieg mienił się w blasku Słońca. Było przepięknie. Nagle na chodnik wjechał samochód. Za kierownicą siedział pijany mężczyzna...Wszystko stało się w ułamku sekundy; Marcinek, jeszcze przed chwilą skaczący, leżał pod kołami pojazdu.

-         Nie!!!! - krzyczała mama. Nadbiegli jacyś ludzie, przyjechała karetka, policja. Pogotowie zabrało Marcinka do szpitala. Lekarze zajęli się dzieckiem, mama, półprzytomna  ze strachu o synka, siedziała skulona na korytarzu. Ktoś coś mówił, próbował ją pocieszać, ale ona chciała tylko, by syn żył, by cofnąć czas do dzisiejszego pięknego poranka. Godziny wlokły się niemiłosiernie. W końcu z sali operacyjnej wyszedł lekarz.

-         Zrobiliśmy, co w naszej mocy. Dziecko żyje, ale jego stan jest bardzo poważny. Pozostaje w śpiączce.

-         W śpiączce? Co to znaczy? Ale żyje?! I będzie żyć??? - pytała przerażona mama.

-         Najlepiej, jak pójdzie pani do domu, odpoczne...

-         Nie! - krzyknęła – Nie zostawię go tutaj samego!!!! Proszę mnie wpuścić do syna!

-         Oczywiście. - Lekarz zaprowadził mamę do sali, w której leżał Marcinek. Malutki chłopczyk podłączony niezliczoną liczbą rurek do jakiś maszyn. Kruche ciałko, w którym ledwo tliło się życie. Mama usiadła przy nim i po prostu wpatrywała się w ukochaną twarzyczkę...

Mijały tygodnie. Stan chłopca nie poprawiał się. Jedynym sukcesem było to, że od czasu do czasu otwierał oczy. Nie udało się jednak nawiązać z nim kontaktu. Mama postanowiła zabrać dziecko do domu. Przygotowała dla niego pokój wyposażony w sprzęt medyczny i specjalne łóżko. Udekorowała kwiatami, bo wiedziała, jak bardzo Marcinek kocha przyrodę. Nie mogła doczekać się jego powrotu. Nareszcie karetka podjechała pod dom. Sanitariusze ostrożnie przenieśli drobne ciałko do wiosennego pokoju. Chwilkę trwało ostatnie szkolenie, jak obchodzić się ze sprzętem chroniącym życie malca. Ustalono godziny dyżuru medycznego i w końcu zostali sami – ona, matka i jej nieprzytomny syn, którego zdrowie zabrał pijak.

Marcinek lekko uniósł powieki.

-         Syneczku – szepnęła mama – czy ty mnie słyszysz?

-         Słyszę mamusiu. Ale nie umiem już mówić, nie wiem, co zrobić, byś mnie usłyszała.

Marcinek znowu zamknął oczy. I wtedy stało się coś niesamowitego! Poczuł, że zamienił się w motyla! Pofrunął wysoko, wysoko i ujrzał swoje własne ciało ułożone troskliwie w łóżeczku. Zdziwił się tylko, że mama go nie zauważyła i już wyfrunął przez okno...

PRZYGODA I – SPOTKANIE Z KRASNALEM

Nieco zagubiony Motylek – Marcinek fruwał sobie bez celu, a gdy się zmęczył przysiadł na listku, by odpocząć. Nagle usłyszał cichutki smiech.

-         Jest tu ktoś? - zapytał

-         No pewnie! Ja jestem! - Motylek – Marcinek usłyszał cieniutki głosik.

-         Ja, czyli kto?  - zapytał.

-         No dobra, pozwolę, byś mnie zobaczył – zza łodyżki tulipana wychylił się śmieszny ludek w czerwonej czapie.

-         Krasnoludek! - zdumiał się Motylek – Marcinek

-         A myślałeś, że kto? - zdenerwował się skrzat.

-         Nie wiedziałem, że krasnoludki istnieją naprawdę! Myślałem, że to bajki...

-         A ja nie wiedziałam, że motyle potrafią mówić! - odciął się krasnal.

-         Jak masz na imię, krasnoludku?

-         Jestem Filip.

-         A ja Marcin.

-         Jesteś jednak nietypowym motylem, wiesz?...

-         Tak, chyba tak. Jestem chłopcem. Ale miałem wypadek. Pan jechał samochodem i mnie przejechał. Potem długo leżałem w szpitalu. A gdy wróciłem do domu okazało się, że mama przygotowała dla mnie pełno kwiatów. I wśród tych kwiatów zamieniłem się w motyla.

-         No co ty! - zdumiał się krasnal

-         Właściwie to nie tak zupełnie się zamieniłem. Ja tam dalej leżę w łóżku. Mama myśli, że śpię. A ja zamknąłem oczy i stałem się motylem. Pofrunąłem w świat i tak się spotkaliśmy.

-         To niesamowite! Musisz mieć jakieś specjalne zdolności. Wiesz, chciałbym, abyś poznał moich przyjaciół.

Krasnal Filip podał Motylkowi – Marcinkowi rękę i raźno pomaszerowali w pobliskie zarośla. Motylek – Marcinek bardzo się cieszył, że poznał nowego przyjaciela. Przedzierali się przez bujne zarośla, aż w końcu dotarli do wzgórza. Tak naprawdę był to maly kopczyk ziemi, ale przy ich niewielkim wzroście wydawało się, jakby stali u stóp sporej góry. Motylek – Marcinek zauważył, że drzwi, których początkowo nie dostrzegł, powoli się otwierają. Najpierw wyłonił się zza nich wielki nos, a tuż za nim – właściciel nochala, brodaty krasnal.

Przedstawiam ci najstarszego w naszej paczce Klukusa.

Ale śmieszne imię! - roześmiał się Motylek – Marcinek

Wcale nie jest śmieszne – mruknął Klukus – jest normale!

Ojej, nie chciałem Cię urazić – zmartwił się Motylek – Marcinek – po prostu pierwszy raz w życiu jestem motylem i wszystko mnie teraz zaskakuje – usprawiedliwiał się.

Wiesz, on jest trochę nietypowy – Filip opowiedział historię Motylka – Marcinka i już całkiem udobruchany Klukus zaprowadził ich do przestronnej komnaty. Było to niezwykłe pomieszczenie, w którym mieszkały żywe zabawki! Motylek – Marcinek patrzył zdumiony, jak lalki tańczą przy muzyce z pozytywki, a pluszowe misie zajadają miodek. Nagle dostrzegł w kącie smutnwgo pajacyka..

Dlaczego ten pajacyk jest taki smutny? - Zapytał Filipa.

O, to długa historia. Widziasz, my krasnale, zajmujemy się porzuconymi zabawkami. Znajdujemy je na śmietnikach, zepsute lub wyrzucone z nudów. Zabieramy ze sobą, naprawiamy, czyścimy, a potem wlewamy w nie życie.

Jak to robicie? - zapytał Motylek – Marcinek

O, to nie jest łatwe – odpowedział Klukus – Dawno, dawno temu nauczyła nas tego dobra wróżka. A było to tak. Żyliśmy sobie wtedy za górami, za lasami, całkiem spokojnie, z dala od ludzi, których istnienia nawet nie podejrzewaliśmy. Byliśmy bardzo szczęśliwą gromadką. Całe dnie wędrowaliśmy po lasach w poszukiwaniu ziół, owoców, grzybów. Pewnego razu do naszego lasu wdarł się człowiek. Był to kłusownik, jak nazywają takich ludzie, który zakładał pułapki na zwierzęta. Bardzo nas zaciekawiła ta postać, bo jak mówiłem, do tej pory nie widzieliśmy żadnego czlowieka. Na szczęście dla nas nie pokazaliśmy się mu, tylko dyskretnie obserwowaliśmy jego poczynania. Nie mieliśmy pojęcia, dlaczego kopie on dół, a następnie zasłania go trawą, nie wiedzieliśmy, do czego służą dziwne metalowe zęby. Ale wkrótce mieliśmy się przekonać, co takiego robił ów człowiek... Gdy zapadł zmierzch i kłusownik odszedł, udaliśmy się do swojego domku na spoczynek. W nocy obudził nas niebywały dźwięk. Pobiegliśmy w stronę, z którego dochodził, a tam zastaliśmy straszny widok; żelazne zęby zatrzasnęły się na łapie zająca, który nie mógł się uwolnić, bo każdy ruch powodował rozdzierający ból. Podeszliśmy, by uspokoić przerażone zwierzątko. Mieliśmy jednak zbyt mało sił, by uwolnić je z pułapki. Zwołaliśmy więc wszystkie krasnoludki z całego lasu, a było nas tam 154 i podzieliliśmy się na dwie grupy. Przywiązaliśmy liny po dwóch stronach pułapki, ustawiliśmy na przeciwko siebie i na sygnał jednocześnie pociągnęliśmy. Siła 154 krasnali na szczęście wystarczyła, by żelane szczęki się trochę poluzowały i zajączek mógł wysunąć z nich zakrwawioną łapkę. 154 skrzaty padły ze zmęczenia. Ale długo nie mogliśmy odpocząć, świtało i usłyszeliśmy, że nadchodzi ten zły człowiek. Pochowaliśmy się w zaroślach w ostatniej chwili. Kłusownik podszedł do pułapki i zauważył na niej ślady krwi. Zorientował się, że ktoś pomógł uwolnić się z niej zwierzątku i zaczął się uważnie rozglądać. Nagle usłyszeliśmy jakiś rozpaczliwy ryk. Kłusownik pobiegł w stronę, skąd dochodził, a my, krasnale cichutko skradaliśmy się za nim. Okazało się, że do dołu, który wykopał czlowiek, wpadł jeleń. Kłusownik, z niezrozumiałych dla nas wtedy powodów, roześmiał się zadowolony. Zacierał ręce mrucząc do siebie, że będzie miał pyszne pieczyste. Nadal nie rozumieliśmy, o co chodzi. Nagle kłusownik sięgnął po strzelbę. Wycelował ją w stronę przerażonego jelenia. Prawdę mówiąc wówczas nie wiedzieliśmy, do czego służy strzelba, ale ponieważ widzieliśmy ranę zajączka, wiedzieliśmy, że ten człowiek chce zrobić coś strasznego. Ja zadałem komendę „Naprzód!!!” i wszyscy, 154 krasnoludki, ruszyliśmy do ataku. Oczywiście byliśmy za mali, by pokonać człowieka, udało nam sie jednak przewrócić go, a wtedy strzelba strasznie huknęła! Na szczęście – w powietrze! Kłusownik był tak zaskoczony, że nawet nie próbował się bronić przed upadkiem. Leżąc rozglądał się zdumiony, bo nie rozumiał, dlaczego się przewrócił. Po prostu nas nie zauważył! Wiadomo, nikt dorosły nie wierzy w krasnoludki! Chyba pomyślał o jakichś czarach, bo nagle zerwał się na równe nogi i uciekł! A my pozostaliśmy z jeleniem tkwiącym w wielkim dole! Głowiliśmy się, jak go wyciągnąć. Nagle Szałek (imię związane z jego nerwowym charakterem) wpadł na genialny pomysł; trzeba wykopać schodki! Wiadomo, że dla krasnoludków, nawet 154, to zadanie na kilka dni, ale postanowiliśmy pomóc jeleniowi za wszelką cenę! Wrzuciliśmy więc do dołu smaczne łodyżki i źdźbła trawy i zabraliśmy się do roboty. Jeleń zajadał ze smakiem, a my pracowaliśmy w pocie czoła cały tydzień. W końcu udało się uwolnić zwierzę, które uradowane pomknęło przed siebie. Trochę byliśmy zawiedzeni, że opuściło nas bez pożegnania, ale byliśmy tak zmęczeni, że padliśmy na trawę i zasnęliśmy do białego rana. Gdy pierwszy z nas, Świtek, który zresztą zawsze budził się tuż po wschodzie Słońca, wstał, natychmiast krzykiem obudził pozostałych.

Aaaaaaaaaaa! - krzyczał Świtek.

Ciii, głuptasie – uspokajała go najprawdziwsza wróżka. - Przybyła do was krasnale na prośbę zwierząt.

Co takiego? - zapytałem

Tak Klukusie, na prośbę zwierząt. Przybiegły do mnie zajączek i jeleń i oznajmiły, że uratowałyście im życie, same narażając się na niebezpieczeństwo. W nagrodę za tak niezwykłą odwagę mam dla was dar. Od dzisiaj będziecie mieć niezwykłą moc, wy krasnale będziecie mogły wlawać życie w zabawki. Proszę, oto flakonik ze specjalnym nektarem życia, który nigdy się nie skończy. Jedynym warunkiem, by ten nektar działał jest wlewanie życia tylko w porzucone zabawki.

I wróżka wręczyła flakonik najstarszemu krasnalowi, Leonowi. Od tego czasu zbieramy porzucone zabawki...

-         Ojej, ależ historia! - zasłuchany Motylek – Marcinek przypomniał sobie o smutnym pajacyku. - Ale dlaczego wszystkie zabawki są wesołe, a ten pajacyk taki smutny?

-         Niestety, nie wiemy... Nie chce powiedzieć.

Motylek – Marcinek podszedł do pajacyka.

-         Dlaczego jesteś taki smutny?

-         Nie wiem – powiedział pajacyk. - Ale może jestem smutny, bo nie mam imienia. Posłuchaj, jak brzmi, gdy ktoś mówi „Ty pajacu!”

-         Może masz rację... - zamyślił się Motylek – Marcinek. Następnie podszedł do Filipa i coś szepnął mu do ucha.

-         Wiesz, przypomniało mi się coś – powiedział po chwili Filip do pajacyka.

-         A co takiego?

-         Przypomniało mi się, że masz imię.

-         Naprawdę???? - pajacyk lekko się uśmiechnął.

-         No tak, jesteś pajacem Pankracym. I odtąd tylko tak będziemy się do ciebie zwracać.

-         Hurra! Mam imię, nie jestem tylko głupim pajacem! - uradowany pajacyk pobiegł do innych zabawek, by razem z nimi zatańczyć.

-         Ojej, ależ jestem zmęczony. Chyba muszę już lecieć... - powiedział Motylek – Marcinek.

Jego nowi przyjaciele, Filip i Klukus, odprowadzili go do drzwi.

-         Proszę, oto skrzacikowy dzwoneczek. Ludzie nie słyszą jego dźwięku. Jeżeli tylko będziesz potrzebował pomocy, zadzwoń, a któryś z nas szybko się zjawi. Do zobaczenia, przyjacielu! - powiedział Klukus.

-         Do zobaczenia!

Motylek – Marcinek poleciał do swojego pokoiku, zdążył usiąść na dłoni Marcinka – chłopca i natychmiast zniknął, gdy usłyszał, że drzwi się otwierają. To mama. Popatrzyła zmartwiona na synka leżącego z zamkniętymi oczami. Nagle chłopczyk otworzył je i leciutko się uśmiechnął. Mama nie miała pojęcia, jakie wspaniałe przygody dziś przeżył, ale poczuła swoim kochającym sercem, że jej dziecko jest szczęśliwe. Cichutko wyszła z pokoju, by Marcinek przespał się nieco, bo zauważyła, że jest zmęczony. Poszła przygotować dla niego pyszny obiad...


 
 
 
 
   
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja